Wiele z naszych znajomych na hasło „40 dni rejsu” reagowało dość spontanicznie i to zazwyczaj w mniej pozytywny sposób – bo w końcu dlaczego nie samolotem do Argentyny i potem parę dni statkiem jak Pan Bóg przykazał?
Na przekór temu powiedzieliśmy sobie, że taka podróż drogą morską może będzie, kto wie, jedyną tego typu, w jakiej będziemy mieli możliwość uczestniczyć, więc… chyba warto. Poza tym wszyscy pozostali zimownicy wybrali podróż statkiem, więc mając w perspektywie rok pod jednym dachem stwierdziliśmy, że dobrze się wcześniej lepiej poznać i kontynuować integrację tak pomyślnie rozpoczętą już podczas szkoleń w Gdyni.
Oczywiście, wizja choroby morskiej nieco nas przerażała, ale czekające nas emocje związane z przekraczaniem równika czy obserwacjami nocnego nieba okazały się dość zachęcające. I wreszcie – te 40 dni, które można bezkarnie poświęcić na rozmyślania, prawdziwy relaks i całkowite oderwanie się od trosk codzienności okazały się prawdziwym darem od losu, który raczej prędko się nie powtórzy.

Harce pod tablicą

Czytelnia pokładowa

Gramy w tysiąca

Na najwyższym pokładzie

Gdzie te wieloryby?
Bardzo szybko wypracowaliśmy sobie swój tryb dnia. Punktem wyjściowym były pory posiłków, potocznie określanych przez nas mianem „paśników”: śniadanie o 7:30, obiad o 11:30, podwieczorek o 15:30 i kolacja o 19:30. Wieczorami k. 20 oglądaliśmy wraz z załogą filmy, a w ciągu dnia, zazwyczaj zaraz po obiedzie, organizowaliśmy pokazy zdjęć z rożnych ciekawych zakątków świata – m.in. ze Spitsbergenu, polskich i słowackich Tatr, Tromsö, stanu Utah w USA, Czarnobyla i Prypeci, Mongolii czy znad Bajkału.
Dla mnie osobiście niesamowita była prezentacja Ani o jej udziale w dwóch etapach niecodziennej sztafety śladami polskiego podróżnika Kazimierza Nowaka, który w latach 30. przejechał Czarny Kontynent z północy na południe i z powrotem na… rowerze (tu możecie poczytać więcej na ten temat). Pamiętam jak mój Tata zachwycał się reportażami Nowaka i entuzjastycznie opowiadał o wspomnianej wyżej wyprawie, więc tym bardziej cieszymy się, że mogliśmy wysłuchać bezpośredniej relacji i osobiście poznać tak nietuzinkową osobę, jaką jest Ania.
Oprócz tego każdy zapełniał sobie czas jak umiał – a to drzemką, czytaniem książek, szydełkowaniem, graniem w gry komputerowe i w karty, pleceniem bransoletek z muliny, rozwiązywaniem krzyżówek i sudoku czy wreszcie opalaniem się (tzw. „foczingiem”) i obserwacjami morza (a właściwie tęsknym wypatrywaniem wielorybów), które o każdej porze dnia i nocy było równie zachwycające.

Tort urodzinowy Marty

Prezent dla Marty od pana kapitana

A taki prezent zrobili nasi koledzy
Miłym akcentem były urodziny Marty, które obchodziła 7 października(farciara, załapie się na ponowne wspólne świętowanie – tym razem na Stacji). Z tej okazji chłopaki przygotowali z drutu figurkę ćwiczącego ludzika w ramach prezentu (dlaczego ćwiczącego, o tym dowiecie się w kolejnym wpisie), a kucharz Dima upiekł smakowity tort.
A tutaj link do filmiku 😉
Pozdrowienia i prosimy o więęęcej 😉